Poniższy tekst z dalekiego 2003 roku polecam koledze SZS jako dowód tego że nie ma łatwiejszej rzeczy niż przekierowanie strzałek historycznej odpowiedzialności.
Jak zauważyli co bardziej spostrzegawczy informacje o hucznej imprezie na okoliczność "lądowanie w Norandii" z nagła ustały i jakby nigdy nie zaistaniały.To efekt tego że jacyś upierdliwi amerykańscy dziennikarze odkryli że Zieleński reprezentuje państwo z neo baderowską ideologią uczestniczący w uroczystości to kpina z historii.Pierwszy amerykanski żołnierz który padł na normandzkiej plaży zginął od kuli ukraińskiego nazisty służącego w niemieckiej armii.Po sieciach społecznościowych poniósł się szmer oburzenia dlatego zakończono temat uroczystości w Normandii.
Nigdy nie widomo kto i w jakim momencie przypomni sobie o przeszłości i jaki to będzie miało wpływ na teraźniejszość a co gorsza na przyszłość
Ten starożytny tekst jest informacyjnym czubeczkiem góry lodowej której jeśli przyjrzeć się w całej okazałości zmieni optykę na wiele spraw.W tym na początek II WŚ. A to że większość czytelników nigdy wcześniej nie wiedziała o zaistnieniu opisywanych zdarzeń nie ma najmniejszego wpływu na to co już się zdarzyło.
''Niemieckie drogi "- artykuł Piotra Bojarskiego
We wrześniu 1939 r. po polskich drogach maszerowali nie tylko uciekinierzy. Na wschód szły też kolumny tysięcy internowanych Niemców. Wielu z nich zginęło nie tylko od bomb Luftwaffe - także z rąk polskich żołnierzy i policjantów. O tym mało znanym fragmencie historii pisze Piotr Bojarski.
Niedziela, 3 września 1939 r. Trzeci dzień Wojsko Polskie stawia opór całej potędze Wehrmachtu. Nad wielkopolskim niebem przelatują co rusz samoloty Luftwaffe, bombardując miasta i ostrzeliwując kolumny uciekinierów. Do majątku w Koszutach (powiat średzki) nadchodzi rozkaz, adresowany do niejakiego Zimmermanna, obywatela polskiego narodowości niemieckiej, na co dzień pracownika administracji majątku. Zimmermann ma natychmiast stawić się w Środzie.
Do miasta odwozi go rolnik z majątku w pobliskiej Słupi. Na miejscu Zimmermann zostaje aresztowany i jako jeden z 99 internowanych zamknięty na otoczonym murem podwórzu jednej ze średzkich kamienic.
Zimmermann - podobnie jak 39 innych internowanych z okolic Środy - nie wrócił już nigdy do domu. Jego los był nieznany do czerwca 1940 r. Wtedy właśnie żona Zimmermanna rozpoznała fragmenty bielizny męża, wyeksponowane na wystawie propagandowej w Poznaniu.
Wystawę zorganizowała niemiecka Centrala Grobów Zamordowanych Volksdeutschów. Ekspozycja miała pokazać całemu światu, jak okrutni byli dla Niemców Polacy we wrześniu 1939 r.
Kogo szukał pastor
Historię Zimmermanna opowiedział dyrektorowi Muzeum Ziemi Średzkiej w Koszutach Tadeuszowi Osyrze mieszkaniec Hanoweru Charles Dleeker-Kohlsat, syn dawnych właścicieli majątku w Słupi. Dleeker-Kohlsat wspomniał też o poszukiwaniu zaginionych we wrześniu Niemców, rzekomych ofiar "rozruchów" w okolicy Kutna i Łowicza. - Wiele osób stracono i nie wiadomo było, gdzie leżały. Szukał ich pastor ze Środy - powiedział.
O jakie "rozruchy" chodzi? I o czyje ofiary? Wszystko wskazuje na to, że Kohlsat ma na myśli marsze internowanych Niemców, prowadzonych we wrześniu 1939 r. na wschód w ramach tzw. "elaboratu unieruchomienia".
"Elaborat" był planem internowania Niemców uznanych za niebezpiecznych dla Rzeczypospolitej Polskiej. W 1937 r. Sejm zezwolił na tworzenie list osób, które na wypadek wojny powinny zostać internowane.
Plan internowania wszedł w życie w nocy z 31 sierpnia na 1 września, choć zdaniem niemieckich autorów książki "Die Verschleppung der Deutschen aus Posen und Pommerellen in September 1939", do pierwszych akcji internowania Niemców doszło już 25 sierpnia 1939 r. Na początku września 1939 r. władze polskie internowały ok. 15 tys. obywateli polskich narodowości niemieckiej, z tego ok. 10 tys. na Pomorzu i w Wielkopolsce. Polskie źródła mówią o "kilkunastu tysiącach" internowanych. Co do podstawowych liczb panuje więc zgoda.
Większość z zatrzymanych, po spędzeniu doby na posterunku policji lub w więzieniu, pomaszerowała pod obstawą policji lub wojska (czasem nawet uzbrojonych gimnazjalistów) w kolumnach na wschód, w stronę Berezy Kartuskiej (obóz filtracyjny w Berezie miał być celem tych marszów). Do Berezy dotarły nieliczne grupy, m.in. z Jarocina i Torunia.
50 kilometrów bez wody
Według autorów "Die Verschleppung..." wśród internowanych były zarówno czternastoletnie dzieci, jak i osiemdziesięcioletni starcy; kobiety, matki z niemowlętami, ciężarne i inwalidzi bez nóg. Także duchowni. W relacjach uczestników marszów można wyczytać, że traktowano ich nieludzko: odmawiano im wody, zmuszano do marszów po 50-60 km bez wytchnienia.
Dlaczego Niemców pędzono? "Elaborat" zakładał przewiezienie internowanych Niemców do Berezy koleją. Jednak plan ten upadł już 1 września, ponieważ niemieckie lotnictwo zbombardowało i uszkodziło najważniejsze połączenia kolejowe. A po naprawionych torach w pierwszej kolejności jechało Wojsko Polskie, a potem - majątek narodowy. Internowani z okolic Gniezna czy Wrześni dojechali pociągiem tylko do Kutna, a dalej musieli maszerować. Inne kolumny internowanych miały mniej szczęścia - od początku zatrzymania musiały maszerować na wschód. Kolumna ok. 300 internowanych z okolic Poznania przeszła przez kilkanaście dni dystans ok. 300 km: z Poznania w okolice Łowicza - a więc w samo centrum bitwy nad Bzurą. Natomiast 120 Niemców, zatrzymanych w Wolsztynie i Grodzisku, pokonało jeszcze większy dystans - ich marsz zakończył się również dopiero w "worku pod Kutnem" - czyli w samym centrum bitwy nad Bzurą. Tam "oswobodził" ich Wehrmacht...
Kilkadziesiąt grobów?
Zarówno polscy, jak i niemieccy historycy są dziś zgodni, że podczas marszów życie straciło ponad dwa tysiące internowanych z Pomorza i Wielkopolski. Do dzisiaj trwa spór o to, jak zginęli.
Temat odpowiedzialności za los setek niemieckich internowanych po raz pierwszy poruszył historyk Restytut Staniewicz podczas konferencji naukowej w Instytucie Zachodnim w Poznaniu w 1993 r. (Staniewicz zajmował się przed laty problemami mniejszości niemieckiej w II RP i wydarzeniami 3 września 1939 r. w Bydgoszczy). W odpowiedzi Staniewicz został zaatakowany przez obrońców tezy, że morderstwa na niemieckich internowanych we wrześniu 1939 r. to wyłącznie temat propagandowy III Rzeszy.
Dziś niektórzy polscy historycy nie negują, że we wrześniu 1939 r. internowani Niemcy zginęli "w niewyjaśnionych okolicznościach" (Dariusz Matelski, "Mniejszość niemiecka w Wielkopolsce 1991-1939"). Wiadomo m.in., że podczas marszu zginęli dwaj byli posłowie mniejszości niemieckiej do Sejmu: Eugen Naumann i Berthold Moritz. W polskiej historiografii ciągle jednak żywe jest przekonanie, że internowani ginęli przede wszystkim - jak polscy uciekinierzy - na drogach, pod bombami Luftwaffe.
Erich Nehring, członek grupy maszerującej z Poznania, w swojej relacji napisał, że spośród 270 osób, które szły w jego kolumnie, polscy konwojenci zabili ok. 40. Wymienia miejsca, gdzie pochowano zabitych: Ślesin, wieś Bierzwienna Krótka, Kutno...
Niemieccy autorzy "Die Verschleppung..." twierdzą wprost: internowanych zabijała polska policja i polscy żołnierze, którzy "odreagowywali w ten sposób swoje zrozumiałe rozczarowanie nieoczekiwanym przebiegiem wojny". Ta wydana w 1990 r. w Berlinie i Bonn książka zawiera szczegółowy wykaz 41 kolumn internowanych, które pomaszerowały na wschód. A także mapę. Zaznaczono na niej nie tylko trasy marszów Niemców - również miejsca ich "masowych grobów". Jest ich kilkadziesiąt.
Były sprawy paskudne
Być może Zimmermann z majątku w Koszutach widział ewakuację polskich władz miejskich ze Środy. Na pewno nie zobaczył wejścia do miasta Wehrmachtu. Okupanci w odwecie aresztowali 30 najbardziej znanych Polaków. 20 października 1939 r. na średzkim rynku rozstrzelano 29 spośród nich. Śmierci uniknął tylko Jan Błażejewski, dyrektor spółdzielni Rolnik, który w pierwszych dniach września doprowadził do zwolnienia części internowanych działaczy mniejszości niemieckiej.
Kiedy Zimmermann szedł w kolumnie internowanych na wschód, na Pomorzu i Śląsku szalał hitlerowski terror. Polskie Pomorze spłynęło krwią - do końca listopada rozstrzelano tam 20 tys. obywateli RP.
"Bomby, które padały na kolumny uciekającej ludności, wieści o masakrach dokonywanych na niej przez armię niemiecką, wywoływały trwogę i oburzenie. (...) Ten splot uczuć doprowadził do niejednego nieprzemyślanego odruchu wobec mniejszości Niemców. Cofające się oddziały wojskowe (...) były skłonne widzieć dywersję tam, gdzie jej w istocie nie było, i pociągały niewinnych do odpowiedzialności. Są to rzeczy przykre, lecz psychologicznie wytłumaczalne" - przyznał poznański historyk, prof. Karol Pospieszalski, który w latach 50. badał sprawę śmierci internowanych Niemców.
- Podczas pędzenia internowanych były straty i sprawy paskudne - potwierdza Staniewicz.
Przytacza dwa wydarzenia, które rozegrały się pod Bydgoszczą i Turkiem. 4 września nad Jeziorem Jezuickim (na południe od Bydgoszczy) zginęło ponad stu internowanych Niemców. Pochowano ich na miejscu. - Oficjalna wersja mówi, że były to ofiary nalotu niemieckiego, ale moim zdaniem, zostali oni rozstrzelani, bo podczas nalotu mogło zginąć najwyżej kilkanaście osób - ocenia Staniewicz. - Podobna sprawa wydarzyła się niedaleko od Turku, który Niemcy nazwali zresztą potem "Mordstadt" - miasto mordu. Znaleźli się tam Niemcy pędzeni z południowej Wielkopolski, z Kaliskiego. Było ich 200-300, dokładnej liczby nie pamiętam - opowiada Staniewicz. - Ta kolumna została zaatakowana z broni maszynowej przez niemieckich lotników. Korzystając z powstałego zamieszania, Niemcy rzucili się do ucieczki. I wtedy polska eskorta wystrzelała niemal wszystkich z broni maszynowej.
Na potrzeby Centrali
"Często zdarzały się przypadki, że ludzie tracili zmysły, próbowali uciekać i ginęli zastrzeleni. W wielu przypadkach całe grupy [internowanych - przyp. red.] rozstrzelano z broni maszynowej - mogiły pod Sompolnem, wrześnian i mieszkańców Kościana pod Turkiem, oborniczan pod Ołtarzewem" - czytamy w niemieckim opracowaniu.
Podobnych relacji jest w książce więcej, ale wszystkie one mają jedną - podnoszoną przez polskich historyków - słabość. Zostały spisane w ogromnej większości jeszcze w 1939 r. w specyficznych warunkach propagandowych. Na przykład relacja niemieckiego franciszkanina z Poznania, o. Hilariusa Breitingera, która opisuje m.in. przypadek zastrzelenia przez polskich policjantów ośmiu internowanych w okolicy miejscowości Babiak, datowana jest na 9 października 1939 r. Powstała więc zaledwie cztery dni przed powołaniem w Poznaniu niemieckiej Centrali Grobów Zamordowanych Volksdeutschów.
Na tropie mnożenia
Centrala była typową placówką propagandową. Zbierała relacje internowanych, szukała zaginionych Niemców i ich grobów, by zidentyfikować zwłoki. Cel był jeden - pokazać światu "okrucieństwa Polaków" i tym samym uzasadnić atak III Rzeszy na Polskę. Służyć temu miały wystawy dokumentujące "okrucieństwo Polaków".
- Propaganda hitlerowska ubarwiała tzw. "okrucieństwa Polaków". Pisano o rozpruwaniu kobietom ciężarnym płodów, o wykłuwaniu Niemcom oczu... Co ciekawe, z reguły w tych strasznych opowieściach powtarzały się realia żywcem zaczerpnięte ze starogermańskich, z natury okrutnych baśni - opowiada Staniewicz.
Po przeprowadzeniu licznych wywiadów, po poszukiwaniach i ekshumacjach, w grudniu 1939 r. Centrala w swoim pierwszym komunikacie obwieściła, że podczas "polskiej wojny" zginęło 5 tys. 437 Niemców.
Już 10 lutego 1940 r. Centrala opublikowała jednak nowy komunikat: Polacy zamordowali we wrześniu 58 tys. Niemców! Według komunikatu zidentyfikowano ponad 12 tys. zwłok, a dalszych 45 tys. zaginionych a priori zaliczono w poczet ofiar.
W październiku 1945 r. prof. Karol Pospieszalski odnalazł w Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu akta Centrali. W jej teczkach zachowało się poufne zalecenie MSW III Rzeszy z 7 lutego 1940 r., nakazujące zwielokrotnienie liczby niemieckich ofiar aż dziesięciokrotnie.
Po wnikliwej analizie akt Centrali prof. Pospieszalski ustalił, że w liczbę ponad 5 tys. rzekomo zabitych przez Polaków Niemców wliczono też ewidentne ofiary nalotów oraz Niemców, którzy zginęli jako... polscy poborowi.
Już w 1959 r. prof. Pospieszalski oszacował, że we wrześniu 1939 r. zginęło dwa tysiące internowanych obywateli polskich narodowości niemieckiej.
Co robicie z Polakami?
Nie wiadomo, gdzie zginął Zimmermann z majątku w Koszutach.
Średzka kolumna internowanych być może spotkała na swojej trasie Niemców z Poznania, ale wątpliwe, by Zimmermann miał okazję poznać hr. Hermanna von Treskowa, przedwojennego właściciela podpoznańskiego Radojewa.
1 września 1939 r. ten weteran I wojny światowej i honorowy członek poznańskiego Związku Hindenburga mimo sędziwego wieku również znalazł się w kolumnie Niemców maszerujących z Poznania na wschód.
Stary człowiek znosił trudy ciągłego marszu do 11 września. Tego dnia pod wsią Bierzwienna Krótka, na wschód od Babiaku, spuchły mu nogi. Usiadł w rowie i powiedział, że dalej nie może iść. Policjant wycelował w niego karabin i strzelił.
W następnych trzech miesiącach w egzekucjach na placach polskich miast, w lasach i wioskach zginęło ok. 60 tys. Polaków.
W październiku 1939 r., kiedy ucichły pola bitewne w Polsce, żona hrabiego Angelika von Treskow pojechała do Berlina. Przedstawiając się jako wdowa po "ofierze polskiego mordu", uzyskała audiencję u Heinricha Himmlera. "Na miłość Boga, na miłość Niemiec: co wy robicie z Polakami?! Co się dzieje w Poznańskiem?! To hańba dla narodu niemieckiego! Mam prawo tak mówić, bo mój mąż został zastrzelony przez Polaków!" - przemówiła do zaskoczonego dygnitarza. Wyśmiana i zbyta wróciiła do domu.
Dziękuję Tadeuszowi Osyrze i Restytutowi Staniewiczowi za pomoc. Wykorzystałem m.in. prace historyków: Karola Pospieszalskiego, Dariusza Matelskiego, Przemysława Hausera, Jerzego Krasuskiego, Marii Rutowskiej i Mariana Woźniaka oraz książkę Hansa Freiherra von Rosen "Die Verschleppung der Deutschen aus Posen und Pommerellen in September 1939"